Sekunda – Rytm

… czyli jak zgrać 40 osobową grupę z włączeniem będących w niej amatorów. Chórowych opowieści część pierwsza…

(Od razu ostrzegam, że wpis raczej będzie naszpikowany muzyką, niż słowami 😉 )

Za tych amatorów to powinni mnie zbesztać. Amatorstwo, to coś, co większości osób kojarzy się z jakościowo gorszym wykonaniem, które jest alternatywą prawdziwej sztuki (przy czym zauważcie, ze użyłam określenia „kojarzy się”, a nie „oznacza”).  Jednak inaczej tak naprawdę nie da się nazwać naszego szkolnego chórku, występującego pod nazwą, jakże trafną, „Collegium Juvenum”. Czemu trafną? Bo jesteśmy młodzi i nie doświadczeni.

Pierwszym progiem do ogólnego zgrania zespołu jest różnica wiekowa. Przedział to 13-19 lat. Jak go pokonaliśmy? Wbrew pozorom nie było wcale tak trudno, wszak skoro tu wszyscy trafiliśmy znaczy, ze w większym lub mniejszym stopniu pasjonujemy się muzyką. Zresztą chodząc do jednej szkoły zawsze było o czym pogadać. Jakiś dystans jest, owszem, ale do przełknięcia.

Drugim problemem, jak już wspominałam, jest nasz sam amatorski charakter. Owszem, ja i kilka osób uczęszcza do PSM, ale większość to zwykli uczniowie, których nikt nie uczył od małego czytać nut i śpiewać. Niektórym zdarza się nie przejąć prawidłowo dźwięków, nie słyszymy się tak, jak słyszy się profesjonalny zespół. Przez to wolniej opracowujemy utwory, potrzebujemy wielu prób, krwi i potu, żeby zabrzmiało. Ale nawet nie wiecie, jaka jest satysfakcja, gdy w końcu się wypracuje jakiś kawałek! Doprawdy, owoc ciężkiej, amatorskiej pracy smakuje lepiej niż ten zdobyty szybko i profesjonalnie.  No i co, ze jesteśmy amatorami, świetnie się bawimy i to jest tak naprawdę największa nagroda, jaką zespół może dostać. To sprawia, ze gdy kto jest lepszy od nas i nas zwyczajnie miażdży, to to nie boli. Ewentualnie trochę łaskocze 😉

Miała być muzyka! No to tak, w ciągu tych 2 dni zabraliśmy się za kilka nowych kawałków. Między innymi trudny jak diabli, ale wzruszający Czajkowski;

Kolejny gospel, bo nasz chór wyjątkowo lubi gospele (kiepskie nagranie, ale ten chór niezły);

I coś, co zostaje na dłuuuugo w pamięci:

Uliczni Muszkieterowie

Schodzimy z mostu i słyszymy nie tak odległe oklaski. Wychodzimy zza budynku i oto naszym oczom ukazuje się grupka tancerzy w ludowych, białych strojach z dzwonkami na nogawkach, tańczącymi do akordeonowej przygrywki pana w kapeluszu. Choreografia była dość niesamowita, może był to tradycyjny element folkloru lokalnego, ale tańczyli uderzając długimi drewnianymi kijami o ziemie. Wyglądało niesamowicie. Zespół składający się, o ile dobrze pamiętam, z 8 osób odtańczył jeszcze jeden kawałek i poszedł w kierunku rynku.

Okazało się, wyobraźcie sobie, że całkiem nieświadomie trafiliśmy na Praskie Dni Folkloru i mieliśmy jeszcze okazje widzieć zespoły z Bawarii i Finlandii. Niesamowite wrażenie muzyczne, całkiem za darmo i niesamowicie entuzjastyczna reakcja publiki. Staliśmy i patrzyliśmy jak zaczarowani.

Jednak zespół, który widzieliśmy wcześniej nie występował na ulicy programowo. Występowali dla własnej i dla widzów przyjemności. A jazz band występujący wieczorem na starówce (również bez programowo; po prostu wyszli i zagrali) razem z tym ludowym zespołem uświadomili mi, że u nas, w Polsce rzeczywiście scena ogranicza się tylko do sceny. Nie uczono nas, że podestem do występu może być nawet miejski chodnik?

Nie mówię tu o ulicznych artystach, takich mamy, tylko o tym, że żaden, choćby półprofesjonalny zespół „po prostu nie wyjdzie i nie zagra/zatańczy”. I tu się pojawia pytanie; czy to z powodu dumy, lenistwa czy strachu? Akurat mogę się pochwalić członkostwem w jednym profesjonalnym zespole (chór) i mogę rozważyć kwestie dumy. Otóż dumą nie ma być miejsce występu tylko zadowolenie słuchaczy. Lenistwo też nie gości w takich organizacjach. Przeciwnie, potrzebne jest dużo samozaparcia i pracy. Co do strachu? Solistyczne występy i owszem, są stresujące. W zespole natomiast panuje zasada jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

Zespół od folklory to byli uliczni muszkieterowie; nie wstydzili się pokazać, rozbawili publikę. Nie mówię, że u nas się mało dzieje; dzieje się dużo, ale ogranicza się tylko do teatru, amfiteatru, sceny. Wszędzie indziej jest traktowane, nie wiem, jak zakłócanie porządku? Dobrze jest czasem tak wystąpić, poza programem, nie dla pieniędzy, dla widza. Nie ograniczać sceny tylko do sceny. Pora będzie chyba obudzić w naszych artystach ulicznych muszkieterów.

Kąpiele błotne są zdrowe, czyli jak zwodniczy potrafi być 1 kilometr.

Wyjechaliśmy z Pragi po dziewiątej i pojechaliśmy do Karlstejn (pisownia specjalnie zczeszona, mimo, że brzmi niemiecko). Ta zwiedzamy przepiękny zamek położony w niesamowicie malowniczym miejscu (z ciekawostek historycznych; zamek był oblegany przez husytów przez 7 miesięcy a i tak nie został zdobyty!), a potem kierujemy się na stacje dworca. Jedziemy w kierunku południa do Srbska i tu dopiero zaczyna się nasza przygoda.

Wysiadamy na stacji, pustej cichej. Innymi słowy dziura na końcu świata. Kilka domków i las. Świetnie, myślimy, całkiem fajna okolica, jak to mają być cztery kilometry do jaskiń (bo to było naszym celem podróży) to możemy się przejść. Początkowo szliśmy szosą (oczywiście gubiąc się kilka razy, bo oznaczenia podane na stronie były niejasne). W końcu weszliśmy w las i rozpadał się deszcz. Przeczekaliśmy newralgiczny moment i poszliśmy dalej. Pod górę, niemal wywracając się na błocie. Zaczęło się robić nieciekawie; za godzinę mieli już zamykać jaskinie dla zwiedzających a my byliśmy na początku fascynującego rajdu po błocie. Po jakiś dwóch kilometrach las się skończył i wyszliśmy na pole. A tam nic, żadnego oznaczenia szlaku, żadnej ścieżki. Długo minęło zanim zauważyliśmy belki drewna, na której jednej z nich było oznaczenie szlaku…. prowadzące w głąb pola. Świetnie.

4 kilometry znienacka zmieniły się na 6 kilometrów, po błocie, po kamienistej drodze i (przynajmniej w moim wypadku) przemoczonych butach. Ale koniec końców zobaczyliśmy parking. Już się śmiejemy, że to pewnie tylko parking i trzeba będzie jeszcze dojść. Nic bardziej mylnego. Nie dość, że zostało jakieś 10 min do zamknięcia to jeszcze droga była pod górę. Całe szczęście, tym razem po szosie.

Zwiedziliśmy jaskinie (piękne i w ogóle, ale żeby o nich opowiadać trza by było dać oddzielny wpis). Pytamy się, czy jada jakieś autobusy (mijaliśmy przystanek) i dowiadujemy się, że stąd już nie jeżdżą, że trzeba dojść do miasta. No nic, idziemy szosą (polem się już nie odważyliśmy) patrzymy, że do Tetina jest 6 kilometrów, a do Berune (czy jakoś tak 😛 ). Więc w związku, że do Tetina bliżej postanowiliśmy iść tam, dopłacić za pociąg (mieliśmy na późniejszej stacji wsiadać) i pojechać do Pragi.

Droga ciągnęła się bez końca, wydawało się, że to więcej niż 6 kilometrów. Doszliśmy do miasta. Okazało się zupełnie puste, żywej duszy nie było widać. W końcu dowiadujemy się (jakimś cudem), że stacja owszem jest, ale że pociąg ja omija, i że najbliższa  stacja jest za pięć kilometrów w Berunie. Byliśmy mocno sfrustrowani, iż jeden kilometr nas zwiódł. Byłam w stanie nawet przebiec ten kilometr byleby się znaleźć w pociągu do Pragi.

Idąc przez Tetin mijaliśmy zatoczkę autobusową. ku naszej radości stał tam już bus. Spytaliśmy się przechodzącej tamtędy pani, czy ten autobus jedzie. Powiedziała, że sprawdzi i zaraz do nas przyjdzie. Przyszła po 5 min z wiadomością, że dziś już nie kursuje. Nam w wyczerpanych głowach już chodziła myśl o łapaniu stopa. Gdziekolwiek. Tu okazało się, że owa pani to była złota kobieta. Podwiozła nas do Berune.

Wszystko fajnie, dojeżdżamy na stacje, nie mamy biletów a pociąg ma jechać za 3 min. Ja z mamą pędzimy  na stacje, coby w razie czego rzucać się pod tory. Tam okazuje się, że nie dość, że w wagonie jest ciemno, to jeszcze nie chcą się drzwi otworzyć. Całe szczęście była to dokładnie taka sama sytuacja jaka nas spotkała już wcześniej w Pradze; pierwszy wagon w ogóle nie należał do pociągu, stąd był nieczynny. Już wszyscy razem (plus kilka osób z peronu, które się nie domyśliły) biegniemy do wagonów z przodu i nie będzie kłamstwem jeśli powiem, że wsiedliśmy do pociągi w ostatniej chwili.

Byliśmy już w domu; z dworca do Chodova, z Chodova do Volhy. Na zakończenie dnia spotkaliśmy czeskiego zająca na trawniku przed akademikiem. Tyyyyyyyyyle wrażeń!

Ahoj Prago!

1 i 2 dzień wyjazdu a ja mam wrażenie, jakbym siedziała tu przynajmniej tydzień.

Byłam tu już, tu w Pradze, trzy lata temu i prawdę mówiąc nie za wiele pamiętam. No ale umówmy się, miałam 11 lat, a to taki wiek w którym mało świadomie się zwiedza, pamięta i czuje. A jednak miasto wydało mi się tak znajome jak staromiejskie uliczki rodzimego Olsztyna, jakbym nie wyjeżdżała kilkaset kilometrów z domu, tylko właśnie do niego wracała.

A Sama Praga, kto był ten wie, jest przepiękna. Nie znajdzie się w Polsce żadnego takiego miasta; nasze zostały dotknięte wojną, zniszczone, spalone, oszpecone. I nikt się tym nie zajął.  A tu? Wszystko pięknie odnowione. Przepiękne zabytkowe kamienice zdobią miasto nawet poza jego centrum. Nigdy nie widziałam tak rozbudowanej powierzchni zabytkowej.

Co można robić w stolicy Czech prawie dwa tygodnie? Oj, dużo można robić, to tak atrakcyjne miasto (samozwańczo muzyczne miasto, choć wiadomo, ten tytuł stanowczo oddaje Viennie). Przez te pierwsze dwa dni zwiedziliśmy już sporo; najstarszy browar w Czechach ( U Fleku), psychodeliczną wieże telewizyjną (z wyrzeźbionymi pełznącymi na niej dzieciakami), fragment Małej Pragi (labirynt luster, klasztor Jakiśtam <nie, naprawdę nie pamiętam>), muzeum miniatur, muzeum zabawek, ogrody pałacowe, ogrody senatorskie… uf. Chcieliśmy też zwiedzić urokliwą Złotą Uliczkę, ale niestety jest w remoncie (szkoda).

Jest świetnie. Wstajemy rano idziemy do miasta, tam zwiedzamy, jemy obiad i wracamy późnym wieczorem. Przed nami jeszcze sporo atrakcji. Z całą pewnością to będzie niezapomniany wyjazd. Ahoj!mhm

Pryma – Melodia

Mimo panujących w Polsce upałów proszę Was, o chwilkę wytężenia wyobraźni i uwizulanienia sobie takiego oto obrazu; jest zima, przez zaspy śniegu przedziera się cuś, odziane w czarny płaszcz i glany. To cuś, pomijając że jest całkiem zasypane śniegiem, ma na uszach słuchawki. Ale nie te małe, które maja skłonności do wypadania z uszu tylko duże, porządne stereo. Wchodzi do autobusu i zostaje natychmiast krytycznie ocenione przez loże komentatorską autobusu w składzie; starsze panie, starsze panie i jeszcze jakaś starsza pani. Jakie to straszne, w dodatku pewnie słucha na cały regulator jakiejś kiepskiej muzyki… afe!

Najzabawniejsze jest to, że ja (podmiot domyślny od „cuś”) naprawdę wszystko słyszę w tych słuchawkach. Nie pierwszy raz spotkałam się z tak pochopnym osądem. Po pierwsze, nie słucham na cały regulator, cicho, bo po co głośniej. Po drugie, nie byle jakiej muzyki! I tutaj chciałabym gładko (i niemal skrycie) przejść do tematu muzyki której słucham, wszak temat na dziś to „melodia”.

No to tak (wracając już do cieplejszych klimatów lipca) na chwilę obecną wałkuję Elektryczne Gitary. Zespół jest jako tako znany (chociażby z piosenek pojawiających się w „Killerach”), więc pozwolę sobie nie przytaczać biografii. Przytoczę za to mało znaną ogółu płytę sprzed roku.
mhm
„Antena”. Kilka starych kawałków (np „Przewróciło się”, „Dzieci”) i kilka nowych, takich jak np „Niematojak”, które podbiło moje serce właśnie melodią i typowym dla Gitar zabawnym tekstem z drugim dnem. Warte posłuchania, tak dla rozrywki.

Natomiast druga płyta, jaką teraz wałkuję jest, oooczywiście, „Oj” ukraińskiego zespołu Yurcash.
mhm

Ukraiński zespół założony przez Yurko Yurchenko (?) wykonujący, jak to gdzieś zostało określone, alternatywny rock, ale tak na prawdę nie łatwo jest zebrać ich twórczość do kupy i jakoś nazwać, bo wykonują muzykę tak różną, że głowa mała. Nie mogę powiedzieć, że podbili moje serce tekstami, bo nidyrydy, ukraińskiego nie umiem. Ale melodie mają chwytliwą, która momentalnie wpada przez ucho do głowy i ani myśli się stamtąd ruszyć.

I tak właściwie to nie wiem po co przytoczyłam historie o autobusowej krytyce. A nóż a widelec dalej mam w sobie żal do tych starszych pań, które ani swego, ani ukraińskiego docenić nie umieją 😉

Kot czy sowa, oto jest pytanie!

(kocich opowieści część pierwsza)

A tak nawiasem mówiąc to czuje się oszukana. Wzięliśmy rok temu w maju „coś”, i to za koszmarne pieniądze. Miało być czarne, miało być długowłose, ale, rzecz nadrzędna, miało być kotem, w dodatku dużym! Miało być cudowną krzyżówką persa i syjama (?). Po nie długim czasie zauważyliśmy, że wpuszczono nas w maliny, bo nie dość, że „coś” było pstrokate, nie dość, że krótkowłose, to jeszcze to coś okazało się być sową! Mówimy; no nic.

Doświadczenie o kotach rodzina ma; czyta Pratchetta, poza tym mieliśmy już kota. Filipa, krzyżówka persa i syberyjskiego, długowłose niebieskie piękno, zwierze tak dumne i kocie, że aż pękające w szwach. Dożył (o to cały czas prowadzone są spory) , umówmy się, 19 lat. Pod koniec życia zdarzało się mu np z gracją spaść z górnego piętra łóżka piętrowego, jednak podnosił się natychmiast i próbował udawać tego samego dumnego kota, co przed upadkiem. Przyznacie, kocie. Albo spędzał całe godziny na balkonie kwitnąc w doniczce. Tylko, że już brat nie nabiera się na słowa „co Filip robi na balkonie?”. Na początku oczywiście nie wypuszczaliśmy kota na balkon, bo ten już raz skoczył przez okno za ptakiem, przeżył ale miał pamiątkę (kot, nie ptak); dziurę w języku i ukruszony kieł. Dużo, by opowiadać.

Kreska, bo takie imię dostała nasza nieszczęsna sowa, musiała (i dalej musi) nosić na ramionach ciężar wrażenia, jakie wywarł na świat jej poprzednik. Była zwyczajnie porównywana. Zaczęło się marudzenie, że nie taka duża, nie ma tyle gracji. Z tą gracją to jakaś porażka, bo Sowa czasem staje tak pokracznie, że nie mogę utrzymać się na nogach ze śmiechu. I robi idiotyczne miny (serio). Generalnie ubaw po pachy. Ale nie mówimy jej że jest głupia, bo ojciec się obrażał (czemu tak o niej mówisz, tylko w kółko, że „ale jesteś głupia”).

Z drugiej strony zachowuje się czasem tak, że ma się wrażenie, że w poprzednim życiu była damą (blondynką, zapewne). Bzikuje jak widzi pilniczek, podkrada biżuterie mamy i moje kolczyki. Wzdycha – rany, jak ona fantastycznie wzdycha! Ostatnio tez zaczęła robić spacery do sąsiada. Rozmawia, choć nie mówi klasycznego „miau”, tylko raczej „ę”. Z kocich zachowań nauczyła się kłaść np na kartce, na której akurat się rysuje. Tak, to kocie. Nie je mięsa, w ogóle, tylko sucha karmę, przez co jest mała i chudziutka. Sowa – chucherko.

Dalej czuje się oszukana, ale mimo, że nie dostałam kota, to byłam w stanie pokochać sowę.
mniam

mniam

O wszystkim, i o niczym.

Dobra, zacznijmy, jak na ludzi przystało, od początku. Otóż na początku była ciemność… Kurcze, za mocno się cofnęłam. Ale w sumie nie odbiega to bardzo od rzeczywistego stanu bloga jeszcze dziś rano. Później dodałam avatar, krótki opis o sobie… takie tam, duperele. Skoro już mówię o blogu, to o czym ma on być? Tytuł piękne to ujmuje; o wszystkim i o niczym. Więc czemu go założyłam? Proste, bo nie dość, że od dawna o tym myślałam, to jeszcze zaczęłam się nudzić. Idealnie. Tylko trochę podlać i wyrośnie całkiem ładna, jadalna roślinka. Założyłam go tez ponieważ nie ma to jak poćwiczyć sztukę zanudzania (a powiadam Wam, nie jest to takie znowu łatwe!).  Można powiedzieć, że nawet nieco się inspirowała innym blogami. Ale tu raczej chodzi, o dobór strony.

Jeśli chodzi o styl pisania (który pewnie się będzie zmieniał wraz ze zmianą warunków, takich jak pogoda, samopoczucie, smak herbaty e.t.c.) to jeśli ktoś zauważy „ej, ej, ej, to przecież mój styl pisania!” to bardzo mi przykro, ale mogę niektóre rzeczy nieświadome zerżnąć. Tutaj dla zapchania wpisu, mogę przytoczyć historię, jak to kilka lat temu (7-5) w swoim dziecięcym geniuszu stworzyłam ładną, krótką melodie na fortepian. Niestety po zaprezentowaniu jej starszemu gronu muzycznemu dowiedziałam się, że taka melodia już istnieje. Więcej; jest to melodia dla początkujących która ja po prostu skopiowałam. W jaki sposób? Proste, ściany w naszej szkole nie są tak dźwiękoszczelne jakby się zdawały, więc ja musiałam usłyszeć jak ktoś w sali obok gra, wpadło mi w ucho, zapamiętałam i powtórzyłam przypisując sobie geniusz stworzenia tak genialnej muzyki.

Boje się, że niestety ze stylem pisania może być podobnie. Pewnie zdziwicie się, przecież powinnam mieć już własny. Tutaj odsyłam was, do tego tekstu po avatarem. Jestem w wieku w jakim jestem, dopiero mi się kształtują pewne aspekty literackie (zabrzmiało jakbym chciała pod słowami ukryć jakiś paskudny podtekst, bleh), więc chwytam co mi się podoba, miele i wrzucam do własnego worka z doświadczeniem. Więc jeśli zobaczycie tutaj jakiś dziwnie znajomy tekst, to proszę o cierpliwość i zaręczam, że wszystko robię podświadomie.

Na początek tak krótko, ale przecież nie liczy się długość tylko stopień zanudzenia. No, to do zobaczenia w kolejnym wpisie.